Poniedzialek, czyli nasz ostatni dzien w Porto, naznaczony byl pietnem nieuchronnego konca portugalskiej przygody. Naprawde bardzo polubilysmy to miasto i jego atmosfere - juz od pierwszych chwil przeczuwalysmy, ze to rozstanie nie bedzie nalezalo do najlatwiejszych. Cztery noce, ale wlasciwie tylko trzy cale dni to stanowczo za malo, jak na pierwszy pobyt w Portugalii. Na pewno chcialabym tam wrocic albo moze pojechac troche bardziej na poludnie, do Lizbony badz Faro.
Rano ogarnelysmy wstepnie swoje rzeczy, splukalysmy z glow kilka ton piasku i zasiegnelysmy paru informacji w hostelowej recepcji. Chcialysmy zwlaszcza rozjasnic sprawe dobrych, miejscowych winiarni, ktore - wedlug przewodnikow - sa otwarte na potrzeby turystow, umozliwiaja zwiedzanie, a nawet degustacje. We wszystkich trzech przewodnikach, ktorymi dysponujemy, polecone zostalo Solar do Vinho do Porto, miejsce opisane jako niezbedny punkt na trasie kazdego turysty. Dokopalam sie jednak do informacji, ze owy Solar jest tylko blizszym centrum zamiennikiem dla duzo wiekszej atrakcji, jaka stanowi zespol winiarni w Vila Nova de Gaia. Jezeli ktos ma wiec czas na przeprawe przez rzeke Douro, lepiej jest sie wybrac wlasnie tam. W recepcji uzyskalysmy potwierdzenie dla takiego stanu rzeczy, a dodatkowo powiedziano nam, ze Solar to tylko dom z droga degustacja win, a za rzeka mozemy calkiem tanio wynajac przewodnika. Plan dnia przybral dosc wyrazna postac, moglysmy wiec rozpoczac ostatni juz, blogi spacer po Porto.
Poszlysmy znowu do centrum, poswiecajac chwile na ewentualne zakupy pamiatek na Santa Catarina. Trafilysmy akurat na spore wyprzedaze, wiec pochodzilysmy troche po sklepach, a potem wstapilysmy jeszcze do kafejki, zeby dodac wczorajszy wpis. Plan dnia byl bardzo prosty - spacerowac, rozkoszujac sie pieknymi widokami, odejsc troche bardziej na zachod od centrum, zobaczyc slynne winiarnie no i zjesc na obiad jakis lokalny przysmak. Wspomniany wczesniej Portugalczyk, ktorego poznalysmy w metrze, goraco zachwalal specjal o intrygujacej nazwie Francesinha. Rzeczywiscie, wielokrotnie mijalysmy bary, w ktorych ja serwowano, a ceny wahaly sie od 6 do 8€. Sporo, ale w Portugalii zylysmy dosc oszczednie, wiec stwierdzilysmy, ze raz sie zyje i pozwolilysmy sobie na taki obiad. Francesinha okazala sie byc wymyslna mieszanina roznego miesa (szynka, stek i cos przypominajacego parowki), zamknietego w chlebie i zapieczonego w serze, a wszystko to w ostrym sosie, w ktorym na dodatek plywaly frytki. Wygladalo to niestety troche lepiej, niz smakowalo, no ale mamy zaliczona slynna, miejscowa potrawe (przyznam, ze biorac do ust pierwszy kes poczulam sie troche jak prowadzaca Obiezyswiata na Travel Channel).
Skrecilysmy troche na zachod - tam zobaczylysmy kolejne pare kosciolow i pobladzilysmy chwile po waskich uliczkach (niektore byly przystrojone girlandami z bibuly, niestety z niewiadomych nam powodow). Trudno mi oddac atmosfere tego miasta, ale za serce chwytaja nawet babcie, ktore tlumnie i zarliwie dyskutuja pod domami, czy wszedzie obecne mewy - pozostajace, jak sie zdaje, w calkiem niezlych stosunkach z golebiami. Wspielysmy sie na kolejny punkt widokowy; chyba po to, zeby upewnic sie, ze rude dachy domow wciaz wygladaja zachwycajaco. Zobaczylysmy jeszcze z bliska pare wyroznionych w przewodnikach obiektow, np. Palacio da Bolsa - ozdobny budynek gieldy, pomnik Henryka Zeglarza i najladniejszy ze wszystkich kosciolek (polecony przez naszego recepcjoniste) - Igreja de S. Nicolau. Weszlysmy nawet do srodka, a ze akurat ktos puscil nagranie jakichs anielskich chorow, dalo to dosc mocny efekt, nieomal zblizony do iluminacji :D Wrocilysmy na Ribeire, a potem przeprawilysmy sie przez dwupowiomowy most Luisa I, ktory widac w calej okazalosci na ktoryms z wczesniejszych zdjec. Mialysmy dodatkowa atrakcje, bo grupa szalonych chlopcow stwierdzila, ze skoczy z niego do wody, co natychmiast zgromadzilo sporo gapiow z gotowym, nagrywajacym sprzetem w dloniach. Kolejne skoki wygladaly tak pieknie, jak niebezpiecznie, ale chlopcy przezyli, wiec w efekcie wszyscy mieli duzo radosci i zrobili sporo dobrych zdjec. Widoki z mostu robia wrazenie, ale jeszcze lepiej ogladac miasto z drugiej strony rzeki Douro.
I tym sposobem dotarlysmy wreszcie do celu naszej wedrowki, bedacego jednoczesnie karta przetargowa miasta, czyli do slynnych na calym swiecie winiarni. Wybralysmy jedna o nazwie Calem, gdzie po paru chwilach od naszego przybycia rozpoczynala sie wycieczka. Pani przewodnik za cene 4€ przez okolo 20 minut oprowadzala nas po muzeum wina, opisujac historie Porto i rytual przyrzadzania trunku. Mozna sie bylo sporo dowiedziec o wszystkich skomplikowanych procederach, stojacych za niepozorna butelka tego najbardziej wytrawnego alkoholu. Widzialysmy ogromne beczki, w ktorych dojrzewa wino (intensywny zapach pozostal niestety gleboko w sferze zmyslow i nie da sie go przedstawic bez ujmowania mu chwaly). Na koncu wycieczki czekala na nas degustacja - kazdy otrzymal po kieliszku bialego i czerwonego Porto Calem. Naprawde nie trzeba byc znawca, zeby poczuc roznice miedzy tamtym, a zwyklym, tanim winem. Obie bylysmy zachwycone :)
Chcialysmy dojsc do hostelu przed zmrokiem, zeby zdazyc sie na spokojnie spakowac (odlot do Francji o 10 rano, na lotnisko tez trzeba dojechac, a my oczywiscie jestesmy w proszku). Wracalysmy wiec, chlonac ten ostatni spacer i zalujac, ze to juz koniec. W naszym pokoju urzedowaly juz dwie nowe dziewczyny z Belgii, ktore dopiero co przyjechaly do miasta - pomoglysmy im sie rozeznac i polecilysmy pare ladnych miejsc. Dokonczylysmy pakowanie (znacznie utrudnione przez zakupione pamiatki - moj plecak uparcie odmawial wspolpracy i chyba wciaz nie zaakceptowal kolejnego balastu pod postacia talerzyka dla taty o srednicy 23,5cm..) Za pokoj zaplacilysmy juz rano, ale zamowilysmy sobie jeszcze wczesniejsze sniadanie, zeby chociaz raz nie biec na samolot. Traf chcial, ze na recepcji siedzial nasz ulubiony pan. Czailysmy sie wiec dobre pol godziny, zeby zrobic mu zdjecie, a kiedy mialysmy juz plan doskonaly (zlapac go, kiedy bedzie wychodzil z hostelu), padla bateria w aparacie. A pan owszem, wyszedl, za to jego twarz nie zostala uwieczniona. Zycie.
Jeszcze krotki epilog - wciaz nie mamy zadnych problemow z komunikacja. Mam (pewnie mylne) wrazenie, ze coraz mniej kalecze angielski. a nawet, jesli tubylcy mowia tylko po swojemu, jakos udaje nam sie dojsc do konsensu. Wprawdzie zdarzaja nam sie tez rozmowy podchodzace pod hiciory, ale przynajmniej jest potem duzo smiechu. Weronika raz przyszalala z tekstem 'We don`t speak english only', a innym razem ja stwierdzilam, ze 'I`m twelve', a Niunia zaledwie pare godzin pozniej oswiadczyla: 'I'm nine and just passed my mature exams'..;d
Kolejna, krotka notka z dnia przejazdu pojawi sie rano, bo teraz juz padam na twarz. Zdjec nie bedzie az do odwolania (nie stac nas juz na kafejki, wiec prawdopodobnie poczekamy na kabel, ktory ma nam przywiezc Wujek).
Bedziemy bardzo milo wspominac pobyt w Porto. Francja ma wysoko ustawiona poprzeczke :)