Kolejna dobe w Porto podzielilysmy sprytnie na dwie czesci - wypoczynkowo-rekreacyjna (wciaz z elementami turystycznymi) i druga, nastawiona stricte na zwiedzanie. Dzien zaczal sie dobrze - wrocil nasz mily recepcjonista, u ktorego zalatwialysmy check-in i (tradycyjnie juz) zjadlysmy pyszne sniadanie na swiezym powietrzu. Wtedy na spokojnie ustalilysmy ramowy plan dnia. Zapytalysmy jeszcze o ewentualne Msze, bo wczoraj koscioly byly pozamykane, a tablice z ogloszeniami najwyrazniej staly wewnatrz swiatyn. Powiedziano nam, ze "ceremony" zazwyczaj odbywa sie o 11, ale musimy szukac czynnego kosciola metoda prob i bledow, bo niektore stoja tutaj tylko ze wzgledu na turystow. Nie musialysmy bladzic dlugo - Capela das Almas, stojacy dwie ulice od nas, wlasnie zapelnial sie ludzmi. Podobnie jak wiekszosc tutejszych budynkow sakralnych jest on pokryty piekna, bialo-niebieska mozaika. Wewnatrz nie jest juz tak imponujaco - wyglada na to, ze zgromadzono tam wszystkie elementy wystroju, jakie tylko wpadly w rece dekoratorow. Ot, zwykly, maly kosciolek.
Piec minut po wyznaczonej godzinie na ambone wspiela sie starsza kobieta. Zaczela cos spiewac, a potem juz tylko nucila pod nosem, przerzucajac jakies kartki. Nie do konca wiedzialysmy, co sie dzieje, a co gorsza wygladalo na to, ze gorujaca nad tlumem kobieta wcale nie orientuje sie lepiej od nas. Dopiero po chwili niepewnosci pojawil sie ksiadz z cala swita. Jak chodzi o sama ceremonie - niewiele z niej rozumialam, ale spodobal mi sie obcy akcent i to, jak caly, znany mi przeciez obrzed wyglada w portugalskiej odslonie.
Zapalamy jeszcze swieczki za Wujka i wyruszamy w dalsza droge. Autobus linii Azul (niebieski) najpierw spoznia sie prawie o godzine, a potem wyrusza zaladowany ludzmi po ostatnie wolne miejsce. Wsrod pasazerow znalazla sie k/45-letnia kobieta, ktora przez caly okres jazdy glosno wyrazala niezadowolenie z zastanych warunkow, co z kolei spotkalo sie z rownie ochoczym, uciszajacym odzewem dalszych czesci autobusu i nieustannym smiechem sporej grupy niemieckich plazowiczek. Chcialysmy ja nawet nagrac i na wzor kolumbijskiego bloga zrobic konkurs na dokladne tlumaczenie, ale kobieta gromila wzrokiem kazdego, kto tylko zahaczyl o nia spojrzeniem - trudno wiec wyobrazic sobie jej reakcje na wlaczona kamere.
Nastepny przystanek to plaza Castelo do Queijo, na ktorej bylysmy juz wczoraj. Spedzamy tam kolejne, sielankowe godziny. Tym razem troche przeszkadza nam silny wiatr, ktory wieje jeszcze mocniej, niz ostatnio (po dwukrotnym umyciu wlosow wciaz mam wrazenie, ze moja glowa to piaskownica). Weronika niestety nie moze sie kapac, ale mnie udaje sie wejsc na chwile do morza - grozi to zatrzymaniem pracy serca z powodu zbyt niskiej temperatury, za to zdecydowanie sie oplaca. Woda jest bardzo czysta, podburzana delikatnie przez przyjemne fale, no i slona, o czym juz troche zapomnialam przez ostatni rok. Tym razem zmywamy sie nieco wczesniej, a to z powodu wszedobylskiego piasku i doszczetnie spalonych na czerwono cial. Mimo smarowania sie kremami w pieciominutowych odstepach, obie jestesmy opalone w bolesne plamy (wciaz zywimy goraca nadzieje, ze za dwa dni zmienimy kolor i nagle bedziemy ciemnobrazowe. I piekne.)
Musimy na chwile wrocic do hostelu, zeby chociaz prowizorycznie splukac z siebie pietno plazy, ale po drodze znajdujemy jeszcze kafejke. Moze akurat ktos trafi na nasza strone, poszukujac tej informacji, wiec napisze - w Porto nie ma w ogole kafejek internetowych, a jezeli sa, to naprawde dobrze schowane. W informacji turystycznej powiedzieli nam o jednej przy stacji Sao Bento. Oznakowanie jest zadne, dojscie wyjatkowo zakamuflowane, ale kiedy wiesz, gdzie szukac, na pewno znajdziesz. Rozpoznajemy wstepnie teren i dodajemy pare zdjec (wrocimy tu nastepnego dnia, tj. teraz, zeby uzupelnic wpis). Potem jeszcze obiad i wyruszamy pozwiedzac troche miasta, chociaz widzialysmy juz wiekszosc centrum podczas dotychczasowych spacerow. Co chwila mijamy koscioly w bialo-niebieskie kafelki (takie jak Igreja de Sto Ildefonso, czy wspomniany juz kosciolek kolo naszego hostelu). Idziemy do centralnego punktu Porto, czyli pomnika Piotra IV, od ktorego odchodzi Avenida dos Alvados, prowadzaca az do pieknego ratusza, Pacos do Concelho. Caly ten plac jest imponujaco duzy i otoczony pieknie rzezbionymi budynkami (z czego lwia czesc to hotele).
Dalej idziemy na poludnie, obok Igreja dos Congregados i wspinamy sie az pod wychwalana w przewodnikach Katedre Se, spod ktorej przy okazji rozciaga sie ladny widok na miasto. Wszystko to jest na zdjeciach, a dodalysmy ich dzisiaj sporo, wiec zapraszamy do naszej galerii :) Schodzimy ze wzgorza, na ktorym lezy Katedra i trafiamy na szereg waskich uliczek i niekonczace sie schody. Poznajemy wtedy przez przypadek druga strone tutejszego zycia, ktore najwyrazniej po odejsciu od glownych ulic nie zawsze przedstawia sie az tak bogato. Celem naszej dalszej wedrowki jest wstepny rekonesans Ribeiry, czyli najbardziej ruchliwego miejsca w Porto, polozonego zaraz nad rzeka Douro. Pelno tam urokliwych kafejek, kolorowych lodek i.. mew, ktore prawdopodobnie czyhaja na nasze zycie, bo wciaz lataja zaraz nad naszymi glowami. Ribeira od razu nas urzekla - na pewno wrocimy tam jutro, zeby godnie pozegnac sie z miastem.
Okolo 40 minut pozniej jestesmy juz w hostelu. Trzeba przyznac, ze czujemy sie juz tam troche jak u siebie w domu. W ramach degustacji nieznanego, decydujemy sie na pierwsza w zyciu shishe. Uprzejmy pan przygotowuje, co trzeba, uzyskujemy jeszcze zapewnienie, ze dodatkowy wegiel jest za darmo, wiec mozemy palic od teraz wlasciwie do konca swiata, placimy 6€ i probujemy. Caly rytual palenia shishy mozna strescic jako przyjemny i rownoczesnie bardzo zabawny (smieszylo nas zwlaszcza bablowanie przy zaciaganiu sie :D). W telewizji leciala wlasnie angielska wersja Najslabszego Ogniwa (jak oni znajduja w roznych krajach takie Szczuki?) Wypilysmy rozowe wino, ktore bylo jeszcze lepsze, niz biale, a zeby doprowadzic ciag przyjemnosci do konca, zrobilysmy sobie z wczesniej zakupionych produktow jajecznice (k/1 w nocy, ale hostel wciaz zyl. Niesamowite. :D) Posiedzialysmy chwile na tarasie i poszlysmy spac - tym razem do pustego pokoju, bo wszystkie nasze wspollokatorki juz wyjechaly. Mamy jeszcze troche planow, ale o dzisiejszym dniu napiszemy dopiero we Francji, bo teraz szkoda nam juz czasu.
Narazie niech Wam wystarczy, ze pokochalysmy Portugalie. :)