Nasza przygoda z Paryzem dobiega juz konca, a zostalo nam jeszcze calkiem sporo do zobaczenia. Wujek z Bartkiem chcieli obskoczyc podstawowe zabytki, ktore my mijalysmy juz parokrotnie, dlatego podzielilismy sie na grupy. Ja z Weronika postanowilysmy nareszcie zwiedzic ostatnia z trojki obowiazkowych galerii, czyli muzeum D’Orsay.
Nie bede sie rozpisywac o koszmarnej kolejce w pelnym sloncu, bo mamy srodek sezonu i chyba tak po prostu musi byc. Wazne, ze muzeum spelnilo moje wysokie oczekiwania. Bylam tam jako osmiolatka, ktora nie miala zielonego pojecia, na co patrzy, ale zapamietalam, ze warto tam wrocic. I owszem - w galerii zgromadzono dziela sztuki z moich ulubionych okresow - moglam swiadomie podziwiac obrazy ekspresjonistow, impresjonistow, naturalistow (i wielu innych -istow). D’Orsay jest duzo mniejsze niz Luwr, ale spodobalo mi sie znacznie bardziej - prawie kazdy obraz zaslugiwal na chwile uwagi, a sam budynek byl jakby... przytulny? Az zal bylo stamtad wychodzic. Posrodku muzeum rozciaga sie olbrzymi hol, z ktorego mozna dotrzec do poszczegolnych pomieszczen. Maja tam imponujace zbiory, obejmujace kolekcje najwiekszych artystow - Van Gogha, Moneta, Renoira, Milleta, Maneta, Gauguina i wielu innych. Znalazlam nawet jakiegos zupelnie niewyeksponowanego Klimta! Najbardziej zachwycila mnie jednak kolekcja Edgara Degasa, ktory to wieksza czesc zycia poswiecil na malowanie baletnic - z jego obrazami mialam tak bliska stycznosc po raz pierwszy. Moja entuzjastyczna, subiektywna opinie potwierdza tez zdanie Weroniki, zatem to nie czcze pochwaly, ale szczera prawda - D’Orsay musi odwiedzic kazdy szanujacy sie turysta.
Z reszta ekipy umowilysmy sie pare godzin pozniej, juz pod Notre Dame. To byla dobra okazja, zeby troche pospacerowac wzdluz straganow i przyzwoicie pozegnac sie z Katedra, ktora przeciez tak nas urzekla. Moglysmy tez zrobic pare zdjec, bo wciaz nie wiadomo, co bedzie z nasza karta pamieci - szanse na naprawe zamiast rosnac, maleja - ale o tym pozniej. Wujek i Bartek zdazyli od rana zobaczyc caly pas od Luku Triumfalnego po Katedre, czyli niejako powtorzyli nasza trase z pierwszego dnia. Wszyscy bylismy padnieci i glodni, wiec udalismy sie do Taniego Krolestwa Wszelkich Dobrodziejstw, jakim jest McDonald. Kiedy bylismy zaabsorbowani posilkiem, za oknem rozszalal sie deszcz - tym samym pogoda podczas naszej paryskiej wycieczki zatoczyla zgrabne kolo. Musielismy jeszcze dojsc do samochodu zostawionego pod Wieza Eiffla. Po drodze robilysmy za stare, miejscowe wyjadaczki, wymachujac rekami na prawo i lewo i rzucajac nowo przybylym kolejne nazwy. Przeszlysmy tutaj juz tyle kilometrow, ze nie ma na nas mocnych :) Kolejnym, ostatnim juz punktem na trasie bylo La Defense.
Jazda samochodem po Paryzu nie nalezy do najlatwiejszych sportow - zwlaszcza, jesli ma sie szczescie wspolpracowac z przyglupawym urzadzeniem. Musielismy troche pobladzic, a potem naszukac sie miejsca parkingowego, ale pozniej poszlo juz z gorki. 10 minut po wyjsciu z auta stanelismy przed Grande Arche, czyli ogromnym, szklanym biurowcem w centrum nowoczesnej dzielnicy. Ksztaltem budynek przypomina Luk Triumfalny, z tymze material i wielkosc sugeruja, ze mamy teraz nowe czasy, a co za tym idzie - luki na miare XXI wieku. La Defense to dobre miejsce do pozwiedzania (ewentualnie do pracy), ale nie wyobrazam sobie nieustannego zycia w sterylnym miescie ze szkla. Trzeba natomiast przyznac, ze bardziej podobalo mi sie tutaj, niz w nowoczesnej dzielnicy w Londynie - w Paryzu mozna bylo poogladac naprawde roznorodne budynki. Wlasciwie trudno tam o dwa takie same biurowce, a przeciez ten typ budowli jednoznacznie kojarzy sie ze zwyklym, wysokim graniastoslupem. W La Defense architekci staneli na wysokosci zadania i zgromadzili obok siebie wszystkie mozliwe ksztalty, co moim zdaniem zasluguje na podziw, a przynajmniej na chwile zadumy.
Zobaczylismy jeszcze, jak nowoczesny kawalek miasta rozblyska nocnymi swiatlami i pojechalismy prosto do Igny. Tam spedzilismy mily wieczor przy indianskiej muzyce (Wujek zakupil pod Wieza Eiffla plyte etnicznego zespolu, co jest powodem naszej ogolnej wesolosci). Na kolacje spozylismy wino i apetyczne kanapeczki autorstwa Weroniki i Bartka - na zdjeciach mozna zobaczyc urodzaj, jakiego doswiadczamy od poniedzialku.
Jutro ostatni dzien na zwiedzanie i ewentualne zakupy. Obie z Weronika mamy wrazenie, jakbysmy byly w Pizie 10 lat temu. Intensywnie spedzamy kazdy dzien, co sprawia, ze czas rozciaga sie w nieskonczonosc, ale teraz widac juz koniec. Smutno, a z drugiej strony - wszedzie dobrze, ale w domu.. :)