Tydzien temu Domingo, a teraz Dimanche - czyli kolejna niedziela, ale juz w innym panstwie. Zaczela sie troche gorzej, niz poprzednia, bo naglym zwaleniem mnie z nog. Przez caly wyjazd nie mialysmy zadnych problemow chorobowych, az do momentu, kiedy dosc dotkliwie rozbolal mnie brzuch. Lezalam tak troche i nie moglam sie ruszyc, ale po wypiciu miety i odpoczynku przeszlo mi na tyle, ze moglysmy wyjsc z domu. Ten niemily incydent znacznie opoznil nasza wizyte w centrum, przez co spoznilysmy sie na International Mess w Notre Dame (i w ogole na jakakolwiek mess przez najblizsze pare godzin). Spisalysmy godziny wieczornych ceremonii i odwrocilysmy kolejnosc planu dnia, ruszajac na zachod.
Trzeba powiedziec, ze od soboty pogoda jest cudowna. Cieplo, bezchmurne niebo, piekna widocznosc i wszedzie tlumy ludzi, co mocno kontrastuje z tym, co zastalysmy zaraz po przyjezdzie. Dlatego tez - korzystajac z odmienionej aury - postanowilysmy wybrac sie w trase z pierwszego dnia, zeby zobaczyc wszystko w odpowiednich kolorach. Po drodze zboczylysmy jednak na polnoc, zeby zobaczyc pare miejsc poleconych wczesniej przez Ruslana. Trzeba bylo w tym celu przejsc przez duza czesc 1. i 2. dzielnicy. Jak juz wspominalam, im nizszy numer, tym wieksze bogactwo, dlatego popelnilysmy masochistyczny spacer i wciaz leczymy rany po bezowocnym minieciu butikow takich jak Dior, Chanel czy Louis Vuitton. Minelysmy wysoka na prawie 50m kolumne Vendome (ktora odlano podobno z armat zdobytych pod Austerlitz na Rosjanach i Austriakach) i poszlysmy w strone dzielnicy opero. Tam - na srodku placu - stal olbrzymi Palais Garnier, czyli gmach paryskiej opery.
Po tym malym zboczeniu z trasy przeszlysmy jeszcze raz pare kilometrow: od Luwru, przez Concord, az do Luku Triumfalnego. Po drodze wchodzilam do sklepow przy Champs-Elysees i - o ironio - wciaz nie zakupilam butow. Albo mnie nie stac, albo nie ma mojego rozmiaru. Od tygodnia szukam wysokich obcasow w miescie bedacym rzekomo '"stolica mody" i pewnie wroce do Polski z pustymi rekami.. W ramach korzystania z bezplatnych wstepow, ktore gwarantuje UE, wspielysmy sie na Luk Triumfalny. Gwoli scislosci - pokonalysmy 268 schodow w kazda strone (tak, liczylam) i mamy wrazenie, ze jestesmy po przynajmniej trzech wyczerpujacych miesiacach na silowni. Ze szczytu mozna bylo podziwiac piekna panorame Paryza, co tez uczynilysmy (po raz kolejny, a jeszcze nie wyjechalysmy na Wieze Eiffla - zamierzamy to uczynic ktorejs nocy). Szybkie spojrzenie na zegarek - 17.20; o 18.30 mamy ostatnia Msze. Prawie sie zlamalysmy i podjechalysmy pierwszy raz metrem, ale wzielysmy sie w garsc i dzielnie ruszylysmy z buta. I tutaj troche statystyki - przepychajac sie miedzy ludzmi i nie zatrzymujac sie przy zadnej witrynie sklepowej, czyli idac w najszybszym mozliwym tempie, weszlysmy do Katedry rowno z rozpoczeciem Mszy. Widac po tym, jak duze odleglosci dziela od siebie poszczegolne obiekty.
Trafilysmy na tzw. Polyphonic Mess, czyli Msze Polifoniczna. Powitaly nas glosne organy, ktore podraznily nawet moje, wyczerpane koncertami uszy. Ludzie dostawali przy wejsciu kartki z tekstami (po lacinie i po francusku): za pierwszy glos robila jakas kobieta ktora brzmiala jak wyjeta prosto z cenionej opery, a reszte dospiewywal chor - w tym wypadku wszyscy zgromadzeni wierni. Byl jakis kardynal, sporo roznych ksiezy, w ogole cala ceremonia zostala odprawiona wyjatkowo uroczyscie. Co ciekawe, pierwszy raz w zyciu otrzymalam Komunie do reki, a nie do ust. Na szczescie wyczailam ten sposob przyjmowania wczesniej i nie stanelam z rozdziawionymi ustami, tylko elegancko poszlam za tlumem. ;d Podczas Mszy, po bokach (podobnie jak w tygodniu) przeplywaly tlumy turystow, ale - o dziwo - nie bylo to rozpraszajace czy klopotliwe. Moze dlatego, ze bylo rzeczywiscie polifonicznie i glosno. :)
Po kosciele chcialysmy wyjsc na jedna z wiezy Notre Dame, zeby dodac do swojej bogatej kolekcji kolejna panorame i przy okazji zobaczyc dzwon, przy ktorym pracowal Quasimodo. Niestety musialybysmy placic, od czego juz sie powoli odzwyczailysmy, a poza tym kolejka liczyla 108 osob (tak, znowu liczylam), a wpuszczanie odbywalo sie w 20-osobowych turach co "10 minut", dlatego dalysmy sobie spokoj. Spiewalysmy cala droge do domu - dalysmy jedyny w swoim rodzaju, polski recital i umililysmy tym samym jazde RER-em szarym, znudzonym zyciem mieszkancom miasta. Mozna nawet powiedziec, ze spelnilysmy dobry uczynek. :d Ze zwyczajniejszych rzeczy - w naszym przedziale jechal sobowtor Zaca Efrona, a potem dosiadlby sie serialowy House.
W domu jeszcze kolacja (barszcz ukrainski i ryz z sosem i serem), chwila na internecie i kimono. Teraz jest juz 'jutro', siedzimy z Wujkiem i Bartkiem, a zaraz wyruszamy na wieczorna wycieczke po miescie. Au revoir!